6 grudnia rano….Od dziecka,był to dla mnie magiczny czas.Zdarzało się częściej,że pod poduszką nic nie było.Ale pewnego grudniowego dnia zobaczyłam duży prezent.Byłam tak przejęta,że policzki tryskały wszystkimi barwami czerwieni.Kiedy rozpakowałam pudełko,zobaczyłam najpiękniejsze łyżwy do jazdy figurowej na lodzie.Były jasno -siwe z prawdziwej skóry w rozmiarze 1.Całowałam każdą łyżwę z osobna,a w szkole na lekcjach myślałam tylko o nich.Zjadłam obiad i poszłam uczyć się jeździć.Najpierw na kałuży ,którą utworzyła wyciekająca z przydomowego kranu woda.Byłam posiniaczona i obolała,ale wytrwale małymi kroczkami zaczynałam pierwsze susy.Potem przeniosłam się na zamarzniętą rzekę.To było mistrzostwo świata,gładki lód,otoczenie jak z bajki,bo rzeczka wiła sie między świerkowym ,a bukowym lesem.Pokonywałam kilkanaście kilometrów dziennie.Niekiedy pękał lód i wpadałam do lodowatej wody.Trochę pochorowałam i dalej w podróż rzeką do piękna ,które roztaczało się wokół mnie i w tę ciszę zimową.Często grałam z chłopakami w hokeja,albo wyobrażałam sobie ,że tańczę na lodzie.Umiejętność jazdy na łyżwach została do dziś.Staw już zamarzł na dobre i można sobie pojeździć do woli….Z rozrzewnieniem pamiętam,jak nie mogłam się z tymi najpiękniejszymi łyżami na świecie rozstać.Były już zaciasne,palce bolały niemiłosiernia,ale jeszcze jeździłam.Wpadłam na pomysł i wyciełam dziurę na palce,było niewygodnie,nogi marzły,ale jeszcze próbowałam choć troszkę przejechać.Drugie łyżwy kupiłam sobie za własne zarobione pieniądze w szkole średniej,a trzecie dostałam w tamtym roku….Z łezką w oku patrzę ,jak Wiki zaczyna pięknie jeździć na swoich łyżwach,ile zapału i satysfakcji,kiedy chwytamy się za ręce i wspólnie pokonujemy kółka naszego stawu….jm