Wyszłam do ogrodu,aby zerwać świeże kwiaty do wazonu i miętę na herbatkę miętową.Słoneczko przygrzewało,wiał lekki wiaterek,poczulam błogość i rozleniwienie.Za chwilę miała przyjechać koleżanka z synem,szybkim krokiem poszłam do domu.Usłyszałam puknięcie w szybę,a potem szamoczącego się w trawie ptaszka.Rozejrzałam się czy nie ma w pobliżu kotów,bo na pewno wyprzedziłyby mnie w drodze do rannego ptaszęcia.Szybko podniosłam poszkodowanego i zaczęłam przywracać go do życia….Po kilku minutach był już przytomny i mocno wczepił się pazurkami w moje palce…Był to młody kowalik.Zaczął nawet coś śpiewać .Wyniosłam malucha pod świerki i podrzuciłam do góry.Podfrunął na drzewo wczepiając się mocno w świerkową korę.Przyfrunęła jego mama i tata,bo coś z zatroskaniem wyśpiewywały.Maluch jeszcze z godzinę siedział w jednym miejscu,potem sobie pofrunął dalej.Mogłam z bliska przyjrzeć się kowalikowi.Często obserwuję je podczas mojego śniadania,kiedy to kowalikowi rodzice niczym dzięcioły wydzióbują robaczki z kory drzew świerkowym,które w liczbie trzech rosną przy kuchennym balkonowym oknie…jm