Na wsi, gdzie mieszkałam w dzieciństwie,lubiłam chodzić nad rzekę.Był tam sztuczny wodospad.W duże mrozy tworzyły się piękne lodowe formy.Ten wodospad,był moim wybawieniem od lektur.Nie lubiłam czytać,a już jak była jakaś wojenna książka np."Dywizjon 303",rozmyślałam jak tu się rozchorować.Plan był prosty,wejść pod wodospad i pozwolić się przemoczyć do suchej nitki włącznie z głową.Szłam przez wieś,jak biedne porzucone dziecko,zasmarkane do pasa.Nawet udawało się zachorować,później organizm się uodpornił.Lubiłam leżeć w łóżku i pić kompot wiśniowy,a potem pestkami strzelać w żyrandol,albo robić na ścianie obrazki z plasteliny.Zazwyczaj moja choroba kończyła się porządnym laniem za wyrządzone szkody.Koło pałacu stała potężna płatkarnia,a koło niej leżały hałdy żarzącego się żużlu.Często przychodziłam do domu w przypalonych butach,bo chciałam sobie ogrzać nogi.Ale najbardziej lubiłam wejść do tej płatkarni pełnej ciepła i zapachu gotowanych ziemniaków.Pan Stefan z ogromnego wału,na którym były warstwy pergaminu ziemniaczanego,rolował taki gruby zwój tego smakołyku,urywał i mnie obdarowywał.Było ,to bardzo smaczne,często przyklejało się do podniebienia i trudno było mówić,ale frajda była przednia.Kiedy zajechałam na moją wieś z dzieciństwa,nie było już wodospadu,płatkarni,stajni,w której były piękne konie ,a pan masztalerz często wprowadzał mnie i pozwalał czyścić moja ulubioną klacz.Lubiłam zaglądać do obory i obserwować cielące się krowy,a w owczarni owieczki.Często brałam je na ręce i przytulałam mocno…Były ,to wspaniałe przeżycia…jm