Wstężyki austriackie na suficie….

Kiedy było ciepło i potrzebowałam trochę samotności,wybierałam się w okolice kościółka.Do dzisiaj stoi dostojnie na górce,otoczony kasztanowcami i lipami.W dole płynie rzeczka,pamiętam wodę w niej czystą i pachnącą malinami.To właśnie z niej, pewnego letniego dnia  dzikie,leśne maliny piły zanurzając swe dorodne owoce wodę.Chodziłam do kuźni,patrzyłam jak kowal kuje końskie kopyta.A za kużnią, rozciągała się stara pasieka,w której przez wiele lat urzędował pan Bielski.Pyszne były czereśnie,nawet raz wybrałam się ,aby wdrapać się na drzewo i zasmakować tej słodkiej owocowej rozkoszy.Użądliły mnie wtedy pszczoły i trochę byłam opuchnięta na twarzy.Ale najbardziej lubiłam tam oglądać małe ślimaczki .Było ich tam wyjątkowo dużo.Paseczki i ich rozmieszczenie na pancerzykach,były oszałamiające.Zapragnęłam mieć je wszystkie.Zdjęłam sweter,związałam rękawy i nazbierałam około dwustu maleńkich ślimaczków.Przyszłam do domu i włożyłam do pudełka.Kiedy rano się obudziłam pokój mój był cały kolorowy.Ślimaczki pełzały sobie po suficie,oknach,ścianach.Bardzo mnie się to podobało,ale mojej mamie chyba nie ,bo musiałam rano szybko je wyzbierać i nie pokazywać się do wieczora…Były jeszcze jeże,ale z tymi to już było gorzej,no i gąsienice takie kolorowe , z włoskami w indiańskich barwach….Po kilkukrotnym oberwaniu pasem za miłość do zwierząt,zaniechałam stworzenie w domu,maleńkiego zoo…..jm